niedziela, 19 maja 2013

My first, memorable Berlin / Mein erste, denkwürdig Berlin / Mój pierwszy, pamiętny Berlin / the year 2002

(ja z maskotką Berlina w sandałach które przeszły wszystko!)

Jak wywołać u 6-letniego dziecka motyle w brzuchu i fale zachwytu? Odpowiedź jest prosta. Zabrać je do Berlina! Podobno po raz pierwszy odwiedziłam to miasto w wieku 2 lat, ale nie sposób spamiętać jakąkolwiek z chwil z tamtego okresu. Gdy po raz drugi przyszło mi tam pojechać, byłam świeżo upieczonym sześciolatkiem złaknionym przygód. Czas rozpocząć falę wykrzykników, które chyba jako jedyne są w stanie wyrazić mój zachwyt zwykłymi rzeczami. Start!
Nie pamiętam momentu, w którym rodzice mi powiedzieli o tym wyjeździe, pamiętam jedynie, że bardzo się przejmowałam tą podróżą, gdyż myślałam, że Niemcy znajdują się na obcej planecie i będę lecieć rakietą(o czym zdążyłam oznajmić wszystkim koleżankom zanim mama wytłumaczyła mi „filozofię” podróżowania za granicę). No cóż, pojęcie dziecka o świecie jest zabawne, ale wg mnie sprzed lat oczywistym było, że każdy kraj zajmował inną planetę! Mieliśmy jechać pociągiem do Berlina na parę dni - trzy, bądź cztery. Było to bodajże w sierpniu, gdyż po powrocie z wakacji byłam w stanie pochwalić się podróżą koleżankom z przedszkola. Z mojej miejscowości dojechaliśmy bezpośrednio na granicę, gdzie konieczne było pokazanie paszportu panu kontrolerowi – pamiętam, że musiałam stać w bardzo długiej kolejce do małego, parterowego budyneczku. Rodzice namawiali bym usiadła na ławce, ale ja chciałam im towarzyszyć. Pan z przejścia granicznego był miły, sprawdzał czy jestem podobna do siebie na zdjęciu z dokumentu. Później przeszliśmy na stronę niemiecką, gdzie wsiedliśmy do najpiękniejszego pociągu na świecie jaki mógł wtedy kiedykolwiek istnieć – piętrowego pociągu! (od tamtej chwili pociągi to mój ulubiony środek transportu). Oczywiście namawiałam rodziców, żebyśmy usiedli na górnej kondygnacji, ale jak na złość zmuszona zostałam do zajęcia miejsca w dolnej strefie. Za to rodzice obiecali, że w drodze powrotnej usiądziemy u góry. Nasza podróż rozpoczęła się prawdopodobnie ok. godziny 11, gdyż tuż po dojeździe do Berlina, u znajomych moich rodziców zjedliśmy obiad.

Filozofia ich mieszkania była nieco inna niż u nas w Polsce. O ile mieszkanie ma swoją filozofię. Do ich domu dojechaliśmy metrem. Wiecie, jak wielkie przeżycia dostarcza dziecku jazda metrem? Nie sposób tego wyrazić słowami. Ich budynek mieszkalny oddzielony był od ulicy przesłoną z drzew, która dawała łagodny cień na schludne podwórko. Na nim znajdowała się ławka, śmietnik i … bujana kaczuszka, na której spędziłam chyba najwięcej czasu. Wejście do budynku zabezpieczone było domofonem, jednak przed drzwiami głównymi znajdował się niewielki przedsionek. Tylna część niewielkiego podwórka odgrodzona była płotem. Do drzwi prowadziła łagodna, kamienna ścieżka. Budynek był biały, a znajomi moich rodziców mieszkali na parterze. Po wejściu do budynku trzeba było cały czas kierować się na lewo. Zdziwiłam się, gdy usłyszałam, że w Niemczech większość ludzi nie kupuje mieszkań, tylko na chwilę tam „mieszka”(wynajmuje je – o istnieniu tego słowa dowiedziałam się później). W domu znajomych moich rodziców znajdowała się kolejna, niepojęta dla sześciolatka rzecz – dwie łazienki! Jedna była dla gości – niewielka z kabiną prysznicową, a druga większa dla mieszkańców z wanną. Zwłaszcza, że to było mieszkanie, nie dom.To było coś!

Nie pamiętam dokładnie co wydarzyło się w poszczególnych dniach, ale opiszę co zapamiętałam. Jednak jeśli miałabym trzymać się kurczowo dat, to pamiętam, że drugiego dnia wieczorem mama kazała mi się wcześnie położyć spać, bo słaniałam się na nogach, po czym następnego dnia wstałam bardzo wcześnie rano(była jakoś 6) i pozwolono mi pooglądać bajki. Usiadłam na wielkim fotelu, który wcześniej zawsze był zajęty i radośnie zaczęłam wyszukiwać kanału z bajkami. Wątpię by ktokolwiek był w stanie wyobrazić sobie radość promieniującą z mojej twarzy, gdy natrafiłam na jedną z moich ulubionych bajek, której dawno nie oglądałam – Smerfy i przerażenie zmieszane z zażenowaniem, gdy okazało się, że moje ulubione niebieskie istoty mówią po niemiecku! Mówiących po niemiecku smerfów nie dało się słuchać, więc zajęłam się przełączaniem kanałów i zabawą lalkami dopóki wszyscy nie wstali.

Przyjaciel moich rodziców u którego się zatrzymaliśmy pracował w muzeum – nie wiem dokładnie kim był, możliwe, że oprowadzał po tym muzeum. Było to muzeum kultury żydowskiej. Przybyliśmy tam z rodzicami i przyjaciółką moich rodziców około południa i kupiliśmy bilety. Niewiele pamiętam z tego wyjścia, ale coś co na zawsze zapadnie mi w pamięć to z pewnością specjalne tunele i tajemne, kolorowe przejścia dla dzieci. Z początku bałam się tam iść, ale z czasem stało się to jedynym celem pobytu w muzeum. Kolejnym zajęciem podczas zwiedzania było uciekanie rodzicom, by zwiedzić wszystko szybciej niż oni. Nie była to może za ambitna rozrywka, ale sprawiała uciechę. Biegłam, biegłam i biegłam, aż dotarłam na jeden z krańców muzeum – wielki biały tunel odgrodzony murowanym, niskim płotem, wyścielony kamiennymi maskami. Wpadłam wtedy na jeden z genialniejszych pomysłów mojego życia, czyli … wzięłam kamienną maskę i schowałam się w tunelu. Miałam wybiec do rodziców, by ich przestraszyć, ale uprzednio dwa razy wyskoczyłam na turystów. Do tego trzeba mieć talent, bądź ogromnego pecha. Gdy w końcu zjawili się rodzice, zamiast strachu na ich twarzach ujrzałam złość. Kazali mi odłożyć maskę i przez resztę pobytu musiałam im towarzyszyć, za rączkę. Całkiem zabawne jest to, że następnego dnia wykryto w tym muzeum bombę, którą ktoś podłożył gdy my spokojnie zwiedzaliśmy. A jeszcze zabawniejsze, że to już trzeci raz kiedy po wizycie w tym muzeum przyjaciółki moich rodziców wykryto bombę. 

Co jest duże, błyszczące i świeci? Nie zgadniecie, ale galeria handlowa! To miejsce zdecydowanie przyćmiło wszystko pozostałe. Wtedy w Polsce nie było jeszcze ogromnych centrów handlowych – w każdym razie, nie w mniejszych miastach i może dlatego wywołało to we mnie tak ogromny zachwyt. Wnętrze było utrzymane w jasnych tonacjach, w jakich – tego już nie pamiętam. Wiem jednak, że było tam dużo przestrzeni oraz … jeżdżące górki! Co tam jeżdżące schody, jeżdżące górki to jest to! Do teraz atrakcyjność sklepów oceniam po tym czy znajduje się tam jeżdżąca górka, taka już pozostałość z dzieciństwa. Nie chodziliśmy tam jednak po sklepach – przeszliśmy jedynie wzdłuż korytarzy i dotarliśmy do supermarketu. Ten to był ogromny i kolorowy. Jak to zwykle bywa w sklepach, powiedziałam rodzicom, że chcę iść na dział z zabawkami. Razem z tatą go odnaleźliśmy i … moim oczom ukazał się cud. Wszystkie zabawki, które znane były mi tylko z okładek mojej ulubionej gazetki „Barbie” tam były! Nie mogłam odejść od półek. Oglądałam wszystkie po kolei. Niestety nie udało mi się namówić taty na kupno chociaż jednego zestawu, ale pozwolił mi wybrać jedną zabawkę. Padło na małą figurkę dziewczynki w łazience, która później okazała się jedną z najlepszych pociech mego dzieciństwa! Chwyciłam w ręce pudełko i nie wypuszczałam go z rąk aż do kasy. W sklepie mama i przyjaciółka rodziców robiły zakupy spożywcze, mi kupiono soki w woreczkach! Do teraz uważam je za najsmaczniejsze co w życiu było mi dane pić. Później bezpośrednio udaliśmy się do kasy, gdzie okazało się, że nie ma foliowych reklamówek. O zgrozo! W Niemczech już wtedy funkcjonowały tylko materiałowe torby. Tak bardzo mi się to spodobało, że zapragnęłam posiąść jedną na własność. Na szczęście okazało się, że rodzice zrozumieli moje intencje i już położyli jedną na taśmie. Spytałam wtedy taty, czy już ją mogę wziąć, on na to, że trzeba najpierw zapakować do niej zakupy. Wtedy dotarło do mnie, że nie będzie to moja torba. Powiedziałam rodzicom, że stanę przed kasą i tam na nich poczekam. Znalazłszy się tam zaczęłam płakać, gdyż nie dane mi było posiadanie pięknej, materiałowej torby na zakupy. Chciałam pozostać niezauważona, lecz rodzice podeszli do mnie i wyjaśniliśmy sobie sprawę z torbą. Na szczęście!

Po Berlinie dużo spacerowaliśmy. Któregoś razu szliśmy wzdłuż ulicy, słońce dość mocno świeciło i wtedy na niebie ukazał się balon! Nigdy wcześniej nie widziałam latającego balonu, tym bardziej, że ten był taki, jak z reklamy, kolorowy. Przechodziliśmy obok osiedla domków jednorodzinnych i wtedy mój tata opowiedział historię, którą kiedyś usłyszał w wiadomościach jak sam mieszkał w Berlinie. O rodzinie, która rozbiła się kiedyś balonem, a teraz stoi po nich pomnik na jednym z osiedli. 
Innym razem, gdy byliśmy w mieście mama kupiła mi w sklepie loda – gdy go zjadłam dotarłam do plastikowej kulki, w której był lizak z gumą w środku! Podobno można takie dostać w Poznaniu, ale ja jadłam go tylko w Berlinie.
Podczas kolejnego spaceru zaszliśmy z rodzicami do cukierni, w której oni zrobili słodkie zakupy. Ja upodobałam sobie żelki, które były rozłożone na wystawie. Prosiłam, prosiłam, ale nikt nie chciał mi kupić pod pretekstem ciasta, które znajduje się w domu. Jednakże wtedy kobieta stojąca za ladą zaczęła coś do mnie mówić po niemiecku, oczywiście nic nie rozumiałam. Wtedy przyjaciel moich rodziców powiedział mi, że pani pozwoliła mi wziąć jedną żelkę. Wybrałam gumową rozgwiazdę, która była pyszna i przyprawiła mnie o dobry humor na resztę dnia. Podziękowałam miłej pani i opuściliśmy sklep.

Ostatniego dnia pobytu w Berlinie wybrałam się z mamą na pobliski plac zabaw. Nie za bardzo garnęłam się by tam pójść, gdyż kaczuszka znajdująca się przy domu była już i tak spełnieniem moich marzeń. Jednak przystałam na namowę mojej mamy i nie żałowałam. Plac zabaw był ogromny! Drewniano – metalowy, we wszystkich kolorach tęczy. Mama usiadła na ławce a ja się bawiłam. Pamiętam, że była tam wielka rampa do jeżdżenia na deskorolkach ale mama nie pozwoliła mi się tam bawić, twierdząc, że jestem za mała. No cóż, zadowoliłam się niewielkim domkiem znajdującym się tuż pod zjeżdżalnią, gdzie spotkałam inną dziewczynkę. Mówiła po niemiecku, ale dobrze się dogadywałyśmy. Jak? Nie mam zielonego pojęcia.

(ja z drapieżnym kotem, który do zdjęcia udaje potulnego)

Znajomi moich rodziców mieli dwa kociska. Jeden kot był duży i czarny, drugi bardzo mały i szarawy. Nie były spokrewnione, jednakże ten starszy „dbał” o młodego. Nawet nie wiem, czy mogę tak bezkarnie użyć słowa dbał, gdyż czarny kot nie pozwalał nikomu tknąć małego podczas gdy ten młodszy był najsłodszym stworzeniem jakie widziałam. Sam jednak drapał, gryzł i „bił” po kociemu tą małą, zwierzęcą istotkę. Mama wytłumaczyła mi, że trenuje tego młodszego, by w przyszłości poradził sobie, skoro nie ma rodziców. Któregoś razu wpadłam na kolejny w mojej historii genialny, źle-kończący się pomysł. Zwabiłam czarnego kota do jednego z pokojów i zamknęłam tam drzwi. Sama pobiegłam do salonu, gdzie znajdował się drapak dla kotów, w którym siedział malutki kociak. Wyciągnęłam go stamtąd i zaczęłam głaskać. Ten zaczął miauczeć. W tym czasie, niepostrzeżenie starszy kot otworzył sobie drzwi z tamtego pokoju i wbiegł do salonu. Skoczył na fotel który znajdował się tuż za mną, wspiął na oparcie i skoczył prosto na moje plecy wbijając swoje pazury we mnie. Zaczęłam krzyczeć i płakać, wypuściłam małego kotka z rąk, a dorośli przybiegli by mi pomóc. Pomimo tego incydentu z czarnym kociskiem, nie mam urazu do tych zwierząt i nadal twierdzę, że są urokliwe. 

czyli trzy wspaniałości jakie spotkały mnie podczas mieszkania w domu znajomych rodziców. Pewnego wieczoru, po dniu pełnym zwiedzania, spacerów i zachwytów dość mocno zgłodniałam. Jak to dziecko zaczęłam marudzić i narzekać „kiedy będzie kolacja?”. Wtedy przyjaciółka moich rodziców pokazała mi „magiczną szufladę” w czarnym kredensie na którym stał telewizor. Szuflada jak szuflada, nie za wielka, niczym się nie wyróżniająca. A jednak skrywała skarb! Wypełniona była po brzegi słodyczami. Już nie miałam na co narzekać, pozostało tylko jeść! Tuż przed wyjazdem znajoma moich rodziców dała mi także małe mydełka w różnych kształtach, które znajdowały się przy wannie w dużej łazience. Było to czerwone mydło serduszko, różowa róża i inne na widok których niemalże każda mała dziewczynka dostałaby co najmniej palpitacji serca. I pozostaje jeszcze kwestia żab. Tych było w tym mieszkaniu od groma. Nie były to prawdziwe żaby, spokojnie, jedynie kolekcja figurek żab. Pozwolono mi jedną zabrać. Ciężko było się zdecydować. W końcu, po długich minutach spędzonych przed półką z żabami wybrałam jedyną i niepowtarzalną żabę, lepszej zapewne nie można było wybrać – tak pewnie twierdziłam. Lecz teraz nie pamiętam na którą padł wybór.

Ciężko było mi opuścić miasto moich marzeń i snów. Już wtedy postanowiłam, że kiedyś tam wrócę. Próbowałam przekonać rodziców byśmy zostali dłużej, albo by zostawili mnie samą, ale nie dali się namówić, ciekawe czemu … Zapakowaliśmy się w rutynowo używaną w mojej rodzinie ogromną torbę adidasa i pojechaliśmy metrem na dworzec kolejowy. Tam wsiedliśmy do piętrowego pociągu (tym razem na górę!), i wróciliśmy do Polski z kartonem pełnym soków w workach.

(ja z drugą maskotką Berlina)

Do teraz twierdzę, że ta wizyta w Berlinie była jedną z najwspanialszych chwil w moim życiu! Niczego z tak dawnego okresu nie pamiętam tak dobrze jak tego wydarzenia. Od tej podróży minęło już ponad 10 lat, a wspomnienia nie gasną. Nawet wczorajszego dnia nie pamiętam tak dokładnie. Może świadczy to o tym jak wielkim sentymentem i uczuciem darzę to miasto, albo coś ze mną nie tak i wymyśliłam te wszystkie historie podczas sobotniego obiadu.


Z podróżą do Berlina wiąże się jeszcze jedna, zabawna historia, mianowicie zwyczaj, który się zrodził podczas tej wizyty za granicą. Pierwszy raz wyjeżdżałam tak „daleko” i musieliśmy z rodzicami spakować sporo rzeczy. Tradycyjnie jedną z głównych toreb była ta z adidasa(czemu tak zaznaczam firmę zaraz się dowiecie). Siedząc w pociągu i umierając z nudów zaczęłam zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Korzystając z okazji, że w pociągu siedzieli ludzie, chciałam by zwrócili na mnie uwagę. A jak wiadomo do tego trzeba powiedzieć albo coś śmiesznego, albo mądrego. Na szczęście ja w dzieciństwie byłam taka pomysłowa i genialna, że byłam w stanie połączyć te dwie czynności!(uwaga, to będzie suchar) Gdy wychodziliśmy z przedziału zaczęłam wołać  czemu ta torba nazywa się adidas skoro nie jest butem. Do teraz jest mi wstyd, że to powiedziałam, co gorsza, uważałam za mądre. Pech chciał, że powtarzałam ten tekst za każdą inną sposobnością, każdą następną podróżą.

Tym suchym żartem kończę dzisiejsze wywody nad beztroskim dzieciństwem i spojrzeniem oczami dziecka na wielki świat.



Please wait patiently for translate in English and German, thank you! 

Meet dreams, sure? / Träume wahr werden, ja? / Spełniać marzenia, tak?

Dzisiaj wydarzyło się coś niewiarygodnego. Niewiarygodnego jak na mnie. Wreszcie udało mi się zawładnąć nad moim leniwym usposobieniem, zmienić kartę w przeglądarce i kliknąć „załóż bloga”. Przymierzałam się do tego od wieków. I dzisiaj coś mnie natchnęło. Siedząc sobie spokojnie, zwyczajnie, statystycznie przed telewizorem i oglądając moje ulubione poranne programy śniadaniowe przypomniało mi się, że mam mnóstwo nauki. A jak to zwykle z nauką u mnie bywa(zresztą u większości z nas) – niedzielny wieczór wydaje się do tego idealną okazją. Siedziałam dalej – tak samo leniwie, tak samo przyjemnie popijając herbatę. W telewizji reklama, to ja(również statystycznie) postanowiłam nadrobić frekwencję na facebooku. Właściwie nie wydarzyło się nic szczególnego. Przeczytałam tylko fragment długiego postu kogośtam. „nie czekałam dłużej, zaczęłam spełniać marzenia”. Ten fragment zdania miałby mnie poruszyć? Bardzo śmieszne. Nigdy. I wtedy mimowolnie, jak to również bywa, gdy ktoś mówi „nie odwracaj się” a my się obracamy, pomyślałam o moim. O moim, tkanym ze starannością, wysiadywanym jak pisklę, naradzanym ze wszystkimi moimi bliskimi i przyjaciółmi - plan mojego życia. Plan, który miałby zrewolucjonizować wszystko, z mojego punktu widzenia. Berlin i studia. Tam. Neurologia, kognitywistyka, coaching. Berlin to moje marzenie od szóstego roku życia, odkąd pierwszy raz tam pojechałam. Kierunki studiów przychodziły od drugiej klasy podstawówki. Bagaż marzeniowej historii, rzekłabym. Jak spełnić moje marzenie? Mieć stertę predyspozycji i innych szczęśliwych składników, których nie posiadam. I MOTYWACJĘ. Tą zyskam. Tą motywacją ma być ten blog. Motywacją, dzięki której uda mi się wyjechać do Berlina. Czy tam dotrę? Niby to dwie godziny stąd, ale … sądzę, że za dwa lata się dowiemy.

Today happened something incredible. Incredible especially for me. Finally i succeeded to seize of my lazy character, change page in browser and click "create a blog". I have been intending to do that from ages. Today something has infused me. While i was sitting calmly, normally, statistical and watching my favourite breakfast tv i recalled that i have homework. As always i decided that Sunday evening is the best time for learning. So i kept calm. I was still sitting - lazily, agreeably and i was drinking tea. In TV appeared advertisement as a result I decided to supplement attendance on facebook (statistically again). Exactly nothing special didn't happen. I read a part of someone's post "i wasn't waiting, i began to meet dreams". This piece of sentence had to touch my opinion? Very funny. Never. And then casually as always if someone say „don't turn” we will turn, i thought about my dream. About my dream, which was cared for, brooded like nestling, agreed with family and friends – plan of my life. Plan, which will change everything, from my viewpoint. Berlin and study. There. Neurology, cognitive science and coaching. Berlin is my dream since I was six, when I was there first time. Ideas for kind of studies have been coming since second class of primary school. Luggage of dreaming history, i could say. How to make dreams come true? Have a lot of qualifications and other lucky ingredients, which i don't have. And MOTIVATION. I will gain it. This blog is my motivation. Motivation, owing to I would go to Berlin. How could i get there? Apparently it takes the two hours from here, but ... I think that we will get know that fact in two years.


Please wait patiently for translate in German, thank you!