(ja z „maskotką” Berlina w sandałach które przeszły wszystko!)
Jak wywołać u 6-letniego dziecka motyle w brzuchu i fale
zachwytu? Odpowiedź jest prosta. Zabrać je do Berlina! Podobno po raz pierwszy
odwiedziłam to miasto w wieku 2 lat, ale nie sposób spamiętać jakąkolwiek z
chwil z tamtego okresu. Gdy po raz drugi przyszło mi tam pojechać, byłam świeżo
upieczonym sześciolatkiem złaknionym przygód. Czas rozpocząć falę wykrzykników,
które chyba jako jedyne są w stanie wyrazić mój zachwyt zwykłymi rzeczami.
Start!
Nie pamiętam momentu, w którym rodzice mi powiedzieli
o tym wyjeździe, pamiętam jedynie, że bardzo się przejmowałam tą podróżą, gdyż
myślałam, że Niemcy znajdują się na obcej planecie i będę lecieć rakietą(o czym
zdążyłam oznajmić wszystkim koleżankom zanim mama wytłumaczyła mi „filozofię”
podróżowania za granicę). No cóż, pojęcie dziecka o świecie jest zabawne, ale
wg mnie sprzed lat oczywistym było, że każdy kraj zajmował inną planetę! Mieliśmy
jechać pociągiem do Berlina na parę dni - trzy, bądź cztery. Było to bodajże w
sierpniu, gdyż po powrocie z wakacji byłam w stanie pochwalić się podróżą
koleżankom z przedszkola. Z mojej miejscowości dojechaliśmy bezpośrednio na
granicę, gdzie konieczne było pokazanie paszportu panu kontrolerowi – pamiętam,
że musiałam stać w bardzo długiej kolejce do małego, parterowego budyneczku.
Rodzice namawiali bym usiadła na ławce, ale ja chciałam im towarzyszyć. Pan z
przejścia granicznego był miły, sprawdzał czy jestem podobna do siebie na
zdjęciu z dokumentu. Później przeszliśmy na stronę niemiecką, gdzie wsiedliśmy
do najpiękniejszego pociągu na świecie jaki mógł wtedy kiedykolwiek istnieć –
piętrowego pociągu! (od tamtej chwili pociągi to mój ulubiony środek
transportu). Oczywiście namawiałam rodziców, żebyśmy usiedli na górnej
kondygnacji, ale jak na złość zmuszona zostałam do zajęcia miejsca w dolnej
strefie. Za to rodzice obiecali, że w drodze powrotnej usiądziemy u góry. Nasza
podróż rozpoczęła się prawdopodobnie ok. godziny 11, gdyż tuż po dojeździe do
Berlina, u znajomych moich rodziców zjedliśmy obiad.
Nie pamiętam dokładnie co wydarzyło się w
poszczególnych dniach, ale opiszę co zapamiętałam. Jednak jeśli miałabym
trzymać się kurczowo dat, to pamiętam, że drugiego dnia wieczorem mama kazała
mi się wcześnie położyć spać, bo słaniałam się na nogach, po czym następnego
dnia wstałam bardzo wcześnie rano(była jakoś 6) i pozwolono mi pooglądać bajki.
Usiadłam na wielkim fotelu, który wcześniej zawsze był zajęty i radośnie
zaczęłam wyszukiwać kanału z bajkami. Wątpię by ktokolwiek był w stanie
wyobrazić sobie radość promieniującą z mojej twarzy, gdy natrafiłam na jedną z
moich ulubionych bajek, której dawno nie oglądałam – Smerfy i przerażenie
zmieszane z zażenowaniem, gdy okazało się, że moje ulubione niebieskie istoty
mówią po niemiecku! Mówiących po niemiecku smerfów nie dało się słuchać, więc
zajęłam się przełączaniem kanałów i zabawą lalkami dopóki wszyscy nie wstali.
Przyjaciel moich rodziców u którego się zatrzymaliśmy
pracował w muzeum – nie wiem dokładnie kim był, możliwe, że oprowadzał po tym
muzeum. Było to muzeum kultury żydowskiej. Przybyliśmy tam z rodzicami i
przyjaciółką moich rodziców około południa i kupiliśmy bilety. Niewiele
pamiętam z tego wyjścia, ale coś co na zawsze zapadnie mi w pamięć to z
pewnością specjalne tunele i tajemne, kolorowe przejścia dla dzieci. Z początku
bałam się tam iść, ale z czasem stało się to jedynym celem pobytu w muzeum.
Kolejnym zajęciem podczas zwiedzania było uciekanie rodzicom, by zwiedzić
wszystko szybciej niż oni. Nie była to może za ambitna rozrywka, ale sprawiała
uciechę. Biegłam, biegłam i biegłam, aż dotarłam na jeden z krańców muzeum –
wielki biały tunel odgrodzony murowanym, niskim płotem, wyścielony kamiennymi
maskami. Wpadłam wtedy na jeden z genialniejszych pomysłów mojego życia, czyli
… wzięłam kamienną maskę i schowałam się w tunelu. Miałam wybiec do rodziców,
by ich przestraszyć, ale uprzednio dwa razy wyskoczyłam na turystów. Do tego
trzeba mieć talent, bądź ogromnego pecha. Gdy w końcu zjawili się rodzice,
zamiast strachu na ich twarzach ujrzałam złość. Kazali mi odłożyć maskę i przez
resztę pobytu musiałam im towarzyszyć, za rączkę. Całkiem zabawne jest to, że następnego dnia wykryto w tym muzeum bombę, którą ktoś podłożył gdy my spokojnie zwiedzaliśmy. A jeszcze zabawniejsze, że to już trzeci raz kiedy po wizycie w tym muzeum przyjaciółki moich rodziców wykryto bombę.
Co jest duże, błyszczące i świeci?
Nie zgadniecie, ale galeria handlowa! To miejsce zdecydowanie
przyćmiło wszystko pozostałe. Wtedy w Polsce nie było jeszcze
ogromnych centrów handlowych – w każdym razie, nie w mniejszych
miastach i może dlatego wywołało to we mnie tak ogromny zachwyt.
Wnętrze było utrzymane w jasnych tonacjach, w jakich – tego już
nie pamiętam. Wiem jednak, że było tam dużo przestrzeni oraz …
jeżdżące górki! Co tam jeżdżące schody, jeżdżące górki to
jest to! Do teraz atrakcyjność sklepów oceniam po tym czy znajduje
się tam jeżdżąca górka, taka już pozostałość z dzieciństwa.
Nie chodziliśmy tam jednak po sklepach – przeszliśmy jedynie
wzdłuż korytarzy i dotarliśmy do supermarketu. Ten to był ogromny
i kolorowy. Jak to zwykle bywa w sklepach, powiedziałam rodzicom, że
chcę iść na dział z zabawkami. Razem z tatą go odnaleźliśmy i
… moim oczom ukazał się cud. Wszystkie zabawki, które znane były
mi tylko z okładek mojej ulubionej gazetki „Barbie” tam były!
Nie mogłam odejść od półek. Oglądałam wszystkie po kolei.
Niestety nie udało mi się namówić taty na kupno chociaż jednego
zestawu, ale pozwolił mi wybrać jedną zabawkę. Padło na małą
figurkę dziewczynki w łazience, która później okazała się
jedną z najlepszych pociech mego dzieciństwa! Chwyciłam w ręce
pudełko i nie wypuszczałam go z rąk aż do kasy. W sklepie mama i
przyjaciółka rodziców robiły zakupy spożywcze, mi kupiono soki w
woreczkach! Do teraz uważam je za najsmaczniejsze co w życiu było
mi dane pić. Później bezpośrednio udaliśmy się do kasy, gdzie
okazało się, że nie ma foliowych reklamówek. O zgrozo! W
Niemczech już wtedy funkcjonowały tylko materiałowe torby. Tak
bardzo mi się to spodobało, że zapragnęłam posiąść jedną na
własność. Na szczęście okazało się, że rodzice zrozumieli
moje intencje i już położyli jedną na taśmie. Spytałam wtedy
taty, czy już ją mogę wziąć, on na to, że trzeba najpierw
zapakować do niej zakupy. Wtedy dotarło do mnie, że nie będzie to
moja torba. Powiedziałam rodzicom, że stanę przed kasą i tam na
nich poczekam. Znalazłszy się tam zaczęłam płakać, gdyż nie
dane mi było posiadanie pięknej, materiałowej torby na zakupy.
Chciałam pozostać niezauważona, lecz rodzice podeszli do mnie i
wyjaśniliśmy sobie sprawę z torbą. Na szczęście!
Po Berlinie
dużo spacerowaliśmy. Któregoś razu szliśmy wzdłuż ulicy,
słońce dość mocno świeciło i wtedy na niebie ukazał się
balon! Nigdy wcześniej nie widziałam latającego balonu, tym
bardziej, że ten był taki, jak z reklamy, kolorowy. Przechodziliśmy
obok osiedla domków jednorodzinnych i wtedy mój tata opowiedział
historię, którą kiedyś usłyszał w wiadomościach jak sam
mieszkał w Berlinie. O rodzinie, która rozbiła się kiedyś
balonem, a teraz stoi po nich pomnik na jednym z osiedli.
Innym
razem, gdy byliśmy w mieście mama kupiła mi w sklepie loda – gdy
go zjadłam dotarłam do plastikowej kulki, w której był lizak z
gumą w środku! Podobno można takie dostać w Poznaniu, ale ja
jadłam go tylko w Berlinie.
Podczas kolejnego spaceru zaszliśmy z
rodzicami do cukierni, w której oni zrobili słodkie zakupy. Ja
upodobałam sobie żelki, które były rozłożone na wystawie.
Prosiłam, prosiłam, ale nikt nie chciał mi kupić pod pretekstem
ciasta, które znajduje się w domu. Jednakże wtedy kobieta stojąca
za ladą zaczęła coś do mnie mówić po niemiecku, oczywiście nic
nie rozumiałam. Wtedy przyjaciel moich rodziców powiedział mi, że
pani pozwoliła mi wziąć jedną żelkę. Wybrałam gumową
rozgwiazdę, która była pyszna i przyprawiła mnie o dobry humor na
resztę dnia. Podziękowałam miłej pani i opuściliśmy sklep.
Ostatniego dnia pobytu w Berlinie
wybrałam się z mamą na pobliski plac zabaw. Nie za bardzo garnęłam
się by tam pójść, gdyż kaczuszka znajdująca się przy domu była
już i tak spełnieniem moich marzeń. Jednak przystałam na namowę
mojej mamy i nie żałowałam. Plac zabaw był ogromny! Drewniano –
metalowy, we wszystkich kolorach tęczy. Mama usiadła na ławce a ja
się bawiłam. Pamiętam, że była tam wielka rampa do
jeżdżenia na deskorolkach ale mama nie pozwoliła mi
się tam bawić, twierdząc, że jestem za mała. No cóż,
zadowoliłam się niewielkim domkiem znajdującym się tuż pod
zjeżdżalnią, gdzie spotkałam inną dziewczynkę. Mówiła po niemiecku, ale dobrze się dogadywałyśmy. Jak? Nie
mam zielonego pojęcia.
(ja z drapieżnym kotem, który do zdjęcia udaje potulnego)
Znajomi moich rodziców mieli dwa
kociska. Jeden kot był duży i czarny, drugi bardzo mały i szarawy.
Nie były spokrewnione, jednakże ten starszy „dbał” o młodego.
Nawet nie wiem, czy mogę tak bezkarnie użyć słowa dbał, gdyż
czarny kot nie pozwalał nikomu tknąć małego podczas gdy ten
młodszy był najsłodszym stworzeniem jakie widziałam. Sam jednak
drapał, gryzł i „bił” po kociemu tą małą, zwierzęcą
istotkę. Mama wytłumaczyła mi, że trenuje tego młodszego, by w
przyszłości poradził sobie, skoro nie ma rodziców. Któregoś
razu wpadłam na kolejny w mojej historii genialny, źle-kończący
się pomysł. Zwabiłam czarnego kota do jednego z pokojów i
zamknęłam tam drzwi. Sama pobiegłam do salonu, gdzie znajdował
się drapak dla kotów, w którym siedział malutki kociak.
Wyciągnęłam go stamtąd i zaczęłam głaskać. Ten zaczął
miauczeć. W tym czasie, niepostrzeżenie starszy kot otworzył sobie
drzwi z tamtego pokoju i wbiegł do salonu. Skoczył na fotel który
znajdował się tuż za mną, wspiął na oparcie i skoczył prosto
na moje plecy wbijając swoje pazury we mnie. Zaczęłam krzyczeć i
płakać, wypuściłam małego kotka z rąk, a dorośli przybiegli by
mi pomóc. Pomimo tego incydentu z czarnym kociskiem, nie mam urazu
do tych zwierząt i nadal twierdzę, że są urokliwe.
czyli trzy wspaniałości jakie
spotkały mnie podczas mieszkania w domu znajomych rodziców. Pewnego
wieczoru, po dniu pełnym zwiedzania, spacerów i zachwytów dość
mocno zgłodniałam. Jak to dziecko zaczęłam marudzić i narzekać
„kiedy będzie kolacja?”. Wtedy przyjaciółka moich rodziców
pokazała mi „magiczną szufladę” w czarnym kredensie na którym
stał telewizor. Szuflada jak szuflada, nie za wielka, niczym się
nie wyróżniająca. A jednak skrywała skarb! Wypełniona była po
brzegi słodyczami. Już nie miałam na co narzekać, pozostało
tylko jeść! Tuż przed wyjazdem znajoma moich rodziców dała mi
także małe mydełka w różnych kształtach, które znajdowały się
przy wannie w dużej łazience. Było to czerwone mydło serduszko,
różowa róża i inne na widok których niemalże każda mała
dziewczynka dostałaby co najmniej palpitacji serca. I pozostaje
jeszcze kwestia żab. Tych było w tym mieszkaniu od groma. Nie były
to prawdziwe żaby, spokojnie, jedynie kolekcja figurek żab.
Pozwolono mi jedną zabrać. Ciężko było się zdecydować. W
końcu, po długich minutach spędzonych przed półką z żabami
wybrałam jedyną i niepowtarzalną żabę, lepszej zapewne nie można
było wybrać – tak pewnie twierdziłam. Lecz teraz nie pamiętam
na którą padł wybór.
Ciężko
było mi opuścić miasto moich marzeń i snów. Już wtedy
postanowiłam, że kiedyś tam wrócę. Próbowałam przekonać
rodziców byśmy zostali dłużej, albo by zostawili mnie samą, ale
nie dali się namówić, ciekawe czemu … Zapakowaliśmy się w
rutynowo używaną w mojej rodzinie ogromną torbę adidasa i
pojechaliśmy metrem na dworzec kolejowy. Tam wsiedliśmy do
piętrowego pociągu (tym razem na górę!), i wróciliśmy do Polski
z kartonem pełnym soków w workach.
(ja z drugą „maskotką” Berlina)
Do teraz twierdzę, że ta wizyta w
Berlinie była jedną z najwspanialszych chwil w moim życiu! Niczego
z tak dawnego okresu nie pamiętam tak dobrze jak tego wydarzenia. Od
tej podróży minęło już ponad 10 lat, a wspomnienia nie gasną.
Nawet wczorajszego dnia nie pamiętam tak dokładnie. Może świadczy
to o tym jak wielkim sentymentem i uczuciem darzę to miasto, albo
coś ze mną nie tak i wymyśliłam te wszystkie historie podczas
sobotniego obiadu.
Z podróżą do Berlina wiąże się
jeszcze jedna, zabawna historia, mianowicie zwyczaj, który się
zrodził podczas tej wizyty za granicą. Pierwszy raz wyjeżdżałam
tak „daleko” i musieliśmy z rodzicami spakować sporo rzeczy.
Tradycyjnie jedną z głównych toreb była ta z adidasa(czemu tak
zaznaczam firmę zaraz się dowiecie). Siedząc w pociągu i
umierając z nudów zaczęłam zastanawiać się nad różnymi
rzeczami. Korzystając z okazji, że w pociągu siedzieli ludzie,
chciałam by zwrócili na mnie uwagę. A jak wiadomo do tego trzeba
powiedzieć albo coś śmiesznego, albo mądrego. Na szczęście ja w
dzieciństwie byłam taka pomysłowa i genialna, że byłam w stanie
połączyć te dwie czynności!(uwaga, to będzie suchar) Gdy wychodziliśmy z przedziału
zaczęłam wołać czemu ta torba nazywa
się adidas skoro nie jest butem. Do teraz jest mi wstyd, że to
powiedziałam, co gorsza, uważałam za mądre. Pech chciał, że
powtarzałam ten tekst za każdą inną sposobnością, każdą
następną podróżą.
Tym suchym żartem kończę dzisiejsze wywody nad beztroskim dzieciństwem i spojrzeniem oczami dziecka na wielki świat.
Please wait patiently for translate in English and German, thank you! ♥
Tym suchym żartem kończę dzisiejsze wywody nad beztroskim dzieciństwem i spojrzeniem oczami dziecka na wielki świat.
Please wait patiently for translate in English and German, thank you! ♥